W PRL-u
Telefony były dobrem luksusowym. Rzadkim. Kto dostępował tego przywileju mógł się czuć wyróżniony i mógł dzwonić do każdego podobnie wyróżnionego. A także do różnych urzędów. Ponieważ urzędniczki nie miały w domu telefonów, więc dzwoniły do znajomych posiadających telefony lub do innych urzędów, więc mając telefon nie zawsze udawało się połączyć z kimś kto go miał, bo wszyscy chcieli się do kogoś dodzwonić. Inni musieli polegać na budkach telefonicznych, które czasami nie miały telefonów, a jeśli miały to mogły nie mieć słuchawki. Wtedy trzeba było szukać innego, a on nie przyjmował pieniędzy albo je "połykał" nie łącząc. Albo po prostu nie działał. Jak w końcu znalazło się działający telefon, to przed nim była kolejka i wszyscy się denerwowali, bo jak już ktoś tyle czekał to chciał sobie pogadać. Tym bardziej, że przez długi czas za jedną monetę można było gadać bez końca. Można było też zadzwonić z poczty, szczególnie do innego miasta lub kraju. Ale na rozmowę określaną jako błyskawiczną (czyli droższą) czekało się czasami kilka albo nawet kilkanaście godzin, a nawet cały dzień. W pilnych sprawach lepiej było wysłać telegram albo osobiście przekazać wiadomość. W stanie wojennym najpierw wyłączono telefony, a jak je znowu włączono to nagrany głos informował, że to "rozmowa kontrolowana", czyli podsłuchiwana, jakby wcześniej tego nie robiono.
Beata Michniewicz, prowadząca
Goście: dr Andrzej Anusz - historyk, socjolog, politolog
dr Michał Przeperski - historyk; Muzeum Historii Polski; IH PAN